
(Nie)zwykły meczowy dzień zawodnika Ligi Nike Playarena
Dźwięk telefonu w głośnikach samochodu huknął tak, że przez kolejne kilometry mogę spokojnie jechać bez kawy. - Gdzie jesteś? - zapytał tata. - Wyjeżdżam ze Strykowa, będę w Ostrowcu chwilę przed 18:00. - To co, standardowo ryba na obiad? - kontynuował rozmowę ojciec. - Niestety nie dam rady zjeść w domu - odpowiedziałem. - No nie żartuj, że znowu dieta hot-dogowa? - Tato! Zapomniałeś, że jest czwartek? O 18:15 gramy mecz w Playarenie. Nie mogę się spóźnić. Jadę od razu na boisko. Są rzeczy ważne i ważniejsze. - Zapomniałem, w takim razie nie było rozmowy. Jedź powoli! - jak zwykle musiał dodać ojciec.
Od momentu, kiedy poszedłem na studia, ryba przyrządzona na obiad była oznaką tego, że jestem w domu. Niby proste do przyrządzenia danie, ale zabierające dużo czasu, więc w moim jadłospisie widziane tylko podczas sesji, kiedy wiadomo, że student robi wszystko, byleby się nie uczyć. Odkąd sięgam pamięcią, tata przyrządzał mi coś, na co miałem ochotę, kiedy tylko pojawiałem się w domu. Tym razem ojciec myślał, że będzie tak samo, lecz teraz na obiad nie było czasu. Dojeżdzam do Radomia. Zostało 65 km. Patrzę na zegarek, 16:55. - Żeby tylko nie było korków, to załapię się na rozgrzewkę - pomyślałem. Jak zwykle jednak, jeśli coś może się nie udać, to nie uda się na pewno. 1,5-kilometrowy sznur samochodów ustawił się akurat przede mną. Ryzykować czy nie? Szybko analizuję wszystkie "za i przeciw" i w końcu decyduję się jechać bokiem, mniejszymi uliczkami. Obym tylko zdążył. Moje ciało spragnione jest gry w piłkę. W końcu to już piąty tydzień od ostatniego meczu w barwach Gąsek. Na szczęście reszta drogi mija bez większych przygód. Na alternatywnej trasie tracę jakieś 10 minut, co jest jak najbardziej do przyjęcia. Z uśmiechem na twarzy pokonuję kolejne kilometry i tabliczkę o magicznej nazwie "Ostrowiec Świętokrzyski" mijam punkt 18:00. Nie jest najgorzej.
Podjeżdżam pod Orlik, a tam jak zwykle jedni się śmieją i podbijają piłkę, inni "dotleniają" przed meczem, a jeszcze inni uzgadniają godzinę sobotniego wyjazdu "na wieś" (tak w naszym gronie określa się dyskotekę ok. 25 km od Ostrowca). Wysiadam, a wszyscy od razu z grubej rury ruszają na mnie. -Co to? Widzę, że już nawet na rejestracji napisałeś swoją orientację. Myślę, o co im chodzi. Po chwili olśniło mnie. - Aha, chodzi Wam o "BI", czyli Białystok - powiedziałem. No tak, przecież dzisiaj przyjechałem służbowym autem do Ostrowca, prosto od klienta. Puszczam płazem takie teksty i zaczynam się przebierać. Jak łatwo się można domyślić, to nie był koniec tzw. "pocisków". - Po co ci strój? Dzisiaj ławę grzejesz, bo cię dawno na meczu nie było - musiał dorzucić Kaper. Po tym tekście już wiem, że jestem w domu! Atmosfera jak zwykle super. Jak się okazuje, dzisiaj gramy jako TheStylacja II, czyli najfajniejsze, co może być. Bez spiny, bez komentarzy i oczywiście z nową, super taktyką do wytrenowania na I ligę, zaczynamy grę, a ja wychodzę w pierwszym składzie, oczywiście na bramce. Co prawda wcale tu nie chcę grać, ale niestety bramkarzy na świecie jak na lekarstwo, a jeśli już trafi się ktoś taki jak Piotrek, który kiedy tylko jest, pomaga jak może, to jest studentem. Przyznam, że czwartek nie jest najlepszym terminem dla przyjezdnych, ale cóż zrobić. Dlatego jeśli tylko jestem, to mogę zapomnieć o swojej ulubionej pozycji stopera i zamiast Kamila Glika, dzisiaj będę Wojtkiem Szczęsnym.
Taktycznie nasz zespół jest dobrze ułożony. Trzymamy pozycje, gramy piłką i asekurujemy siebie nawzajem w obronie. Szkoda, że tylko przez pierwsze 10 minut meczu albo do pierwszych zmian. Początek jest więc jak zwykle obiecujący. Druga, no może trzecia akcja meczu. Kaper wykłada piłkę do niepilnowanego Seby, a ten plasowanym strzałem w krótki róg pokonuje bramkarza. Minuty mijają dość szybko i do głosu dochodzą nasi przeciwnicy. Zaczynają dość nieporadnie, powoli rozgrywając piłkę na własnej połowie i próbując długimi piłkami przedostać się przed nasze pole karne. Fakt, że "nasze Gąski" są jednocześnie najstarszą, najcięższą i najwyższą drużyną w lidze szybko weryfikuje ich taktykę. Pojedynki główkowe są jedną z niewielu mocnych stron mojego zespołu. Taki atut pozwolił nam strzelić w poprzednim sezonie ponad 130 bramek po stałych fragmentach gry. Przeciwnik nie jest jednak w ciemię bity i szybko uświadamia sobie, że jeśli ktoś jest wysoki i ciężki, to pewnie jest też wolny. Może nie tak całkiem nieruchliwy, ale na pewno wolniejszy od nastolatka, który nie spędził całego swojego życia, rushając "B" na De_Inferno. - Chyba nas rozgryźli - zaczynam mieć wątpliwości, czy bramka na 2:0, którą zdobyliśmy po rzucie rożnym kilka minut temu, pozwoli dowieźć taki wynik do przerwy, nie mówiąc już o końcowym gwizdku.
Moje obawy były słuszne. Już dwie minuty później wyjmuję piłkę z bramki po raz pierwszy, a po kilku kolejnych akcjach po raz drugi. Zanim zdążyliśmy się zebrać i odbudować morale, piłka wpada do sieci kolejne dwa razy. Zaczyna się krzyk i pretensje do mnie. - Jak mogłeś wpuścić po krótkim? - pyta Adrian. W zasadzie nie pyta, a krzyczy, jak ma to w zwyczaju. Moja wina, ale przecież nie mogę się przed nimi kłaniać i przyjmować wszystkiego na siebie. Pełnym pretensji głosem ripostuję, że bramka jest jego, bo puścił gościa do prawej nogi. Koniec pierwszej połowy, przerwa. Nareszcie! Nie wiem, jak jest u Was, ale u nas te 10 minut między połowami to czasami istna rzeź. Oczywiście słowna. Jeden na drugiego, potem już każdy z osobna na kogoś, kto akurat ma słabszy dzień, a na koniec i tak obrywa się bramkarzowi. Norma. Taka chaotyczna dyskusja trwa na szczęście tylko chwilę. Część drużyny wychodzi za ogrodzenie na przerwę "na tlen" i zaczyna się to, co w swoich kolegach cenię najbardziej. Opadają wszelkie emocje i do głosu nie dochodzą już ci, którzy najgłośniej krzyczą, ale ci, którzy albo mówią najmądrzej, albo ci z największą charyzmą. Kilka uwag głównie do gry w obronie, bo jak wiadomo, "z przodu zawsze coś wpadnie". Wyciszamy się poklepujemy po plecach, wymieniamy spostrzeżeniami i ruszamy w bój. Stale powtarzamy sobie "bez spiny, drugie połowy zawsze mamy lepsze". Nie da się ukryć, nie z takiego bagna potrafiliśmy się podnieść i nie takie straty odrabialiśmy, czy to w tym czy w poprzednim sezonie. Gwizdek, oczywiście przysłowiowy, bo przecież w Playarenie rzadko kiedy mamy sędziego, i piłka znów w grze.
Pierwsze minuty drugiej połowy to kompletna dominacja mojego zespołu. Spodziewałem się tego. Mimo to, właśnie w tym momencie zorientowałem się, że istnieją dwa typy drugich odsłon w naszym wykonaniu - albo szybko strzelamy bramkę i zaczyna się nam układać, albo męczymy się z przeciwnikiem do ostatnich minut, w dobrym stylu walcząc o wynik. Tym razem jest łatwiej. Taka samą serię, jaką dostaliśmy w pierwszej połowie, w drugiej oddajemy przeciwnikom i po 10 minutach drugiej połowy jest 6:4 dla nas. Na tym jednak nie koniec emocji. Chwila rozluźnienia i wybicie piłki "na alibi" kończy się szybkim wznowieniem, kontratakiem i bramką. Tylko gol przewagi. - Będzie nerwowo - mówię do Adriana. - Spokojnie, mamy sporo zmian, a oni już rękawami oddychają - odpowiada. Nie powiem, ma rację. Widać, że przeciwnik, mimo że młodszy i bardziej wybiegany, to kondycyjnie jest już wrakiem w dzisiejszym meczu. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko dobić przeciwnika. Ku naszej uciesze kończące ciosy zadaje Marcu, trafiając w sytuacjach niewyobrażalnych, choć wcześniej zmarnował dwie setki. Następnie, w swoim stylu, lobem z połowy boiska naszych rywali nokautuje Kaper.
Koniec meczu. Wygrywamy 9:5. Przybijamy piątki z przeciwnikami, a sobie gratulujemy jak zwykle lepszej drugiej połowy. Światła na orliku gasną akurat, gdy połowa z nas zdążyła ściągnąć spodnie, ale tych na zmianę jeszcze nie założyła i jak zwykle przebieramy się po ciemku. Powoli staje się już naszą tradycją, że świecąc telefonami szukamy kluczyków do samochodów i innych rzeczy, które wypadły podczas zmiany ubrań. Końcowy gwizdek wcale jednak nie oznacza końca meczu. Emocje siedzą ciągle w naszych głowach, a podsumowanie spotkania, dyskusja o błędach, rzeczach do poprawy i kolejnych niesamowitych taktykach przeradza się w zwykłe koleżeńskie pogaduchy. I tak prawie godzinę. Wracam do domu. Witam się z rodzicami i idę pod prysznic. Stamtąd prosto do łóżka. Zmęczenie daje się we znaki. Jutro piątek, mam wolne i chyba trochę pośpię. Przede mną prawie 3 dni w domu. Mam nadzieję, że uda nam się zagrać w ten weekend jeszcze raz.
Komentarze
Paweł Front
+
0
/
-
0
ponad 9 lata temu
Cudowne zdjęcie :)
Przemysław Kaczmarek
+
5
/
-
0
ponad 9 lata temu
To jest właśnie to co nam daję Playarena !